Komputerowy świat 2.0 (a może tylko 1.1?) chce doprowadzić do redefinicji pojęcia starego dobrego komputera, który wyposażony w system operacyjny i stosowny osprzęt był platformą do pracy i zabawy. Czyżby nastąpić miał chwalebny koniec wojen religijnych z gatunku „powiedz mi jaki masz system operacyjny, a powiem Ci kim jesteś”? Nie, niestety nie, aczkolwiek i na tym kosmicznie niepojętym, brutalnie zakłamanym i bezdennie idiotycznym polu, nastąpić może pewna ewolucja pojęć i pewne przetasowanie postrzegania tradycyjnych (jak do tej pory) i sztucznie komercyjnie przeciwstawnych sobie softwareowych bastionów. Nowa era computingu dla mas ma zamiar odciąć się od dotychczasowego pojmowania sprawy, czyli płaskiego, silnie ustrukturyzowanego i czasem nie do końca zrozumiałego porządku by… (niestety) jeszcze bardziej cały kompleks zagadnień zsyntetyzować oraz zagmatwać.

Co to oznacza w praktyce? Wszystko, co może być zwirtualizowane – zwirtualizować, a całą resztę przypiąć do urządzeń, jakiekolwiek by one nie były. Nie jest ważne czego używasz, ważniejsze jest dzisiaj w jakim środowisku chcesz lub potrzebujesz się obracać, czyli swoisty społecznościowy powrót do korzeni – i to w tym wszystkim jest dobre, najlepsze – każdy ma przecież jakieś wyobrażenie lub pragnienie tego z kim i jak chce przestawać. Oczywiście zwykli użytkownicy mają gdzieś to, co chcą potentaci i chcą czerpać z cyfrowej studni tak jak im się podoba i kiedy im się zachce. Wszystko co najlepsze i najfajniejsze ma być po prostu dostępne na nasz telefon, fablet, tablet, handheld, netbook, ultrabook, notebook czy desktop i tyle. Wszelkie sztuczne, aczkolwiek tworzone przez realnych ludzi w rzeczywistym świecie, podziały i wzajemne (nie)kompatybilności systemów i aplikacji najnormalniej w świecie nie interesują (lub nie powinny interesować) przeciętnego zjadacza bajtów. Posiadając urządzenie, które jest wyrazem mojego stylu życia lub najczęściej jedynie wyrazem tęsknoty za nim – chcę mieć po prostu narzędzie, które da mi to, czego chcę. Nie interesuje mnie producent, brand, logo, kolor, znaczek, nalepka czy inne insygnia wszechwładnego producenta – skoro coś wybrałem, to znaczy, że chcę tego używać i chcę to robić po swojemu, czyli chcę używać tego co lubię, w taki sposób jaki lubię i kiedy lubię. Tak, wychodzi z tego taki drobny, quasi rewolucyjny, manifest użytkownika, ale wydaje mi się, że jednak bardzo prawdziwy i być może dotykający istoty osobliwego, wolnomyślicielskiego stylu wykorzystania komputera osobistego a’la Wozniak – naturalnie, siłą rzeczy zmodyfikowanego o dzisiejsze możliwości techniczne i ten nieludzki, wszechogarniający nas pęd życia.

Super, ale w zasadzie jak to ma wyglądać, czyli o co właściwie się rozchodzi?

Na początku był… biały kitel, laboratorium i armia, ale zaraz po nim ludziom przedstawiono kilka bardzo wąskich i szczelnie obudowanych technologicznymi ideami alternatyw przetwarzania elektronicznych danych (na krawędziach owego „przetwarzania” znajdują się oczywiście gry i multimedia, czyli rozrywka wszelkiej maści). Człowiek podporządkował się, nie mając tak naprawdę innego wyboru i kupował puszkę z jakąś konkretną nalepką i przyspawaną do niej wydumaną, ale przecież tak naprawdę totalnie komercyjną, filozofią. Po puszkach nadeszła era notesów, po notesach zaś gadających pudełek i nawet wielofunkcyjnych bloków rysunkowych, ale mimo postępu technologii rynek wydawał się wyjątkowo stabilny. Zarówno w teorii, ale jak się okazało przez dziesięciolecia również i w praktyce, rynek rzeczywiście był idealnie podzielony i zagospodarowany. Nadejście nowej ery nie było naturalnie czymś nagłym. Wszechobecny i szybki internet, skąpany w potężniejącym deszczu cyfrowej chmury, masowa dostępność tanich B i C brandowych produktów, coraz mocniej kształtujące się zmiany tego jak i gdzie przetwarzamy dane oraz rosnąca siła nabywcza szarych mas, zapoczątkowały zmianę podejścia (na równi wymuszoną jak i umiejętnie sterowaną) producentów i wizjonerów do informatyki jako takiej. Forma dotychczasowego stylu działania typowego użytkownika (głównie z segmentu klientów indywidualnych i SOHO) uległa tak mocnej deformacji, że druga strona (producenci sprzętu i dyktatorzy oprogramowania) nie pozostała bierna. Lawinowo zaczęły być wygaszane tradycyjne metody zaopatrywania potrzebujących i jak grzyby po deszczu powstawać zaczęły modele zakupu metodą subskrypcji zamiast dystrybucji kolorowych pudełek. Gigant z Redmond, który spał (tradycyjnie) mieszając niedbale na półce ze smartfonami i elektroniką użytkową wraz z gigantem z Cupertino, który w międzyczasie tracił bezpowrotnie swojego najważniejszego gracza i wizjonera, pod presją żywego świata i otrzeźwiałego z letargu otoczenia biznesowego musiał zareagować i zareagował. Każdy nieco inaczej, z różną szybkością i zaangażowaniem, ale historycznie nadmuchana szklana bańka sztucznej rywalizacji i nadętych doktryn zaczęła po prostu pękać.

Microsoft krok po kroku, rok za rokiem, położył podwaliny pod nowoczesną chmurę, pozostając przy swoich twardych systemowych pryncypiach i trzymając się króla biznesowych aplikacji, czyli pakietu Office. Jednocześnie jednak zmienił oblicze i dostępność swoich aplikacji oraz postawił na produkcję własnego, równie jak pozostali zhermetyzowanego, sprzętu, próbując naśladować rywali i odwracając się jednocześnie od swoich historycznych wasali (producenctów PC), którzy zresztą bardzo szybko mu się odpłacili. Apple, który wiele „innowacyjnych” softwareowych produktów oparł o szkielet chmury Microsoftu, jedzie siłą Jobsowego rozpędu, nerwowo spoglądając we wsteczne lusterko i rozglądając się co robią rywale. Ale nie za bardzo mogą ich już dostrzec, patrząc do tyłu, ponieważ zarówno Google jak i nawet Microsoft są z nimi na równi – czas dominacji na polu innowacyjności smartfonów i przede wszystkim tabletów się kończy i mimo niezaprzeczalnych zysków wielkiego nadgryzionego jabłka, przytłaczająca ilość sprzedawanych małych zielonych androidów robi swoje… Tak, to pocieszające, choć zarazem zmuszające do twardych refleksji, ale kryzys na półce czołowych producentów sprzętu i oprogramowania nie istnieje. Google pędzi swoim szmaragdowym, zrobotyzowanym frachtowcem, Microsoft z wirtualnej usługi uczynił nową maszynkę do robienia całkiem realnych ton pieniędzy a Apple próbując wkraść się na rynek Państwa Środka uzyskuje kokosy ze sprzedaży staronowych lub nowostarych flagowych produktów. Swoją drogą, ciekawy jestem czy Cook ze swoją ekipą wykorzysta zmianę polityki Microsoftu i wykradnie nową część rynku tym „paskudnym” hordom pecetów?

Twardy biznes twardo stąpa po ziemi.

Dojrzałe twory lubią dojrzałe (czytaj: sprawdzone) rozwiązania. Biznes z jednej strony dość ciepło i w sposób otwarty przyjmuje rozwiązania chmurowe, z drugiej napotyka problemy inwestycyjne (nie ma nic za darmo i chmura niesie za sobą nie tylko zmianę technologii, potrzebę szkolenia pracowników i zmiany ich mentalności, ale również potrzebę nakładów finansowych, częstokroć nie mniejszych niż dotychczasowe, ponoszone na standardowe IT), co przy braku uznanych praktyk i potwierdzonych, najlepiej masowo występujących, sukcesów innych, prowadzi do swoistej frustracji decyzyjnej, w praktyce obfitując w rozwiązania hybrydowe, czyli stopniowe dobudowywanie tradycyjnej infrastruktury dobrodziejstwami wirtualizacji. I to bardzo dobrze, nigdy nie byłem za sztuką dla samej sztuki lub bezkrytycznym uganianiem się za tym co jest  trendy. W końcu uzasadnienie biznesowe i rozwój (a czasem również życie) firmy jest najważniejsze a całe mnóstwo rzeczy nadal jest do osiągnięcia dotychczasowymi metodami. Obserwuję gdzieniegdzie nawet swoistą kwadraturę koła, jaka powstaje wśród firm, które po nagłym i chyba nie do końca przemyślanym, przeskoku w maxi wirtualną infrastrukturę informatyczną, budują ogromne i niezwykle wrażliwe hybrydy, aby dopasować dawno wdrożone i wykorzystywane rozwiązania obsługi finansowej czy przepływu danych do nowych możliwości miast spokojnie temat wygasić zastępując stopniowo nowym lub specjalnie skrojonym rozwiązaniem. Dużo  bardziej opornie, z w pełni uzasadnioną i dużo większą ostrożnością niż zwykli użytkownicy,  twory korporacyjne przyjmują nowatorskie, odrobinę (już naprawdę tylko odrobinę) wizjonerskie rozwiązania spod znaku SMAC (Social, Mobile, Analytics, and Cloud), czyli serce i korpus ośmiornicy, o której wyrażam się w niniejszym artykule. Trudno ocenić jak szybko teoria mobilności i obróbki danych za pośrednictwem chmury trafi pod strzechy i zdominuje rynek, czy będą to jeszcze dwa lata czy sześć, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że twarde podwaliny pod nową erę komputerowego świata zostały położone. Świata, w którym założony cel i sposób jego informatycznego osiągnięcia będzie dużo ważniejszy od jakiejkolwiek propagandy proroków technologii, czy ręcznego sterowania gustami mas, przez kupczących nie tylko ową technologią, ale i duszami setek milionów ludzików, dzisiejszych oligarchów wizerunku cyfrowego świata.

Myślę, że gdyby nie kudłata i z natury pokręcona kapitalistyczna twarz ludzi, już dawno nastał by czas uniwersalnych platform sprzętowych dowolnej postaci, czyli wybór sprzętu nie determinowałby wyboru oprogramowania ani środowiska oprogramowania. Oczywiście od zarania cyfrowych dziejów można dedykowane urządzenia ujarzmić w takim stopniu, żeby osiodłać na nim innego konia, ale jakim kosztem i dla jak wąskiego grona zapaleńców… To, o czym piszę, to oczywiście byłby kres wzajemnych umizgów producentów i (pozornego) krygowania się dyktatorów oprogramowania, ale jakże miło byłoby zmieniać smartfon, tablet czy notebook i za pomocą jednego kliknięcia oraz jednego restartu rządzenia instalować dowolną platformę systemową. Z tego miejsca zresztą byłby już tylko kroczek do prawdziwego (czytaj: wygodnego dla przeciętnego użytkownika, nie wymagającego zgłębiania tajemnej wiedzy) multisystemowego narzędzia elektronicznej pracy i rozrywki.

Czy SMAC mający szansę stać się realnym następcą tradycyjnego computingu ustąpi z kolei miejsca Internetowi Rzeczy, którego Ashtonowski start i późniejsze rozwinięcie tematu przez niego samego oraz niezliczone rzesze „gadających głów”, zdaje się (między innymi) mówić, że człowiek w swej niedoskonałej cielesnej formie, tak przywiązany do rzeczy realnych, poza niewydolnością fizyczną zapisaną w genach, może stać się balastem mentalnym i ideowym na dalszym etapie wprowadzania, analizowania i wykorzystania własnych danych…?